10. Czakra serca - kim naprawdę jestem?

Przez całe życie ciągle od nowa zadaję sobie te pytania i z biegiem życia znajduję na nie nowe odpowiedzi.

Kim jestem?

O co mi w życiu chodzi?

Czego potrzebuję?

Gdzie jest moje miejsce?

I z poziomu wiedzy duchowej - odpowiedzi są jasne i oczywiste. 

Jestem Wszystkim, Co Istnieje.

Chodzi mi jedynie o miłość, którą stanowi Wszystko, Co Istnieje, doświadczane jako każde pojedyncze tu i teraz.

Potrzebuję różnorodności dla przetrwania mojego ciała, dla szczęścia mojego ego i dla barwnych doświadczeń dla mojej duszy. Wszechświat ma dla mnie całą swoją obfitość tego, czego tylko zapragnę.

Moje miejsce jest oczywiście tu, gdzie jestem tu i teraz. W każdym tu i teraz

Każdy mądry to wie.

Pytanie, czego w związku z tym doświadcza?

Czy i jak często doświadczam siebie jako Wszystkiego, Co Istnieje?

Czy w każdym kolejnym tu i teraz zdaję sobie sprawę z tego, że chodzi mi jedynie o miłość w każdym pojedynczym doświadczeniu, o dostrzeżenie czy stworzenie w nim miłości?

Czy jestem świadoma wszystkich swoich potrzeb? Czy czynię je ważnymi na tyle, aby je poczuć i sięgnąć do Wszechświata po ich spełnienie?

Czy realnie w każdym miejscu, gdzie jestem, czuję swój dom?

Moja droga jest już długa. Kiedyś wszystkie te odpowiedzi były inne, były substytutami, półśrodkami do tych obecnych. Pewien jej fragment opisałam szczegółowo w książce pt. Czym jest Niebo?, która ukaże się już za kilka miesięcy.

No a dzisiaj?

Moje miejsce jest tu:


To styk wszystkich żywiołów. Środek mojego świata, odzwierciedlający wewnętrzną, dotychczasową integrację. 

Moc skał, które zawierają w sobie kamienie liczące miliony lat.


Moc morskich fal, które raz po raz uderzają o te skały, z różną siłą, zazwyczaj bardzo dużą, również od milionów lat.


Moc słońca, które świeci tu nieprzerwanie.

Moc wiatru, który chłodzi w gorące dni i czasem przynosi piasek z pustyni aż z Afryki.

Moc burz, które nie wyglądają tak jak te w Polsce, do jakich przywykłam - że błysk i za dłuższą chwilę grzmot. Tutaj pioruny latają w promieniu stu metrów od Domu Mocy, i to zarówno takie normalne na niebie, jak i kuliste. Na szczęście burze zdarzają się rzadko, choć tej mocy warto choć raz doświadczyć;)

Moc dźwięku - nie ma tu ciszy (chyba że nieco dalej). Morze przez cały czas szumi, a w nocy można też usłyszeć cykady.

Samo Águilas również położone jest tak, jakby integrowało wszystkie etapy mojej podróży od szamba do Źródła: od podziemi, przez wielką wodę, pustynię, miasto i zielone palmy, po góry (podniebie) i gwiazdy, kosmos ponad nimi:


Oczywiście każde miejsce na Ziemi integruje te wszystkie poziomy, natomiast tutaj można je wyraźnie i barwnie oglądać. 



Jak widzisz, żyję w pełni w tym swoim tu i teraz, doceniając wszystko wokoło i zachwycając się tym każdego dnia od nowa. Równocześnie bez przywiązania, ponieważ Dom Mocy wynajmuję i za jakiś czas go opuszczę, zabierając ze sobą całe doświadczenie stąd do nowego miejsca, które - jak się spodziewam - będzie miało jeszcze większą moc od tego. Gdy tylko podłączę się do niej wewnątrz siebie, myślę, że najdalej za rok...

To, kim naprawdę jestem, jest taką kolorową integracją. No ale przecież na ten całościowy, barwny obraz składają się pojedyncze myśli, emocje, przekonania, reakcje, zachowania, przemyślenia, decyzje itd. Zarówno te z poziomu trzech niższych czakr (Wewnętrznego Dziecka), jak i z poziomu trzech wyższych (Wyższego Ja). Cóż, mam poczucie, że na tym blogu daję światu wszystkie odsłony siebie, piszę o swoich procesach ze zgodą na to, że są jakie są. To wyraz niesamowitej wolności. Kiedy możesz być taki, jaki jesteś, i mieć odwagę otwarcie o tym mówić, nazywać rzeczy po imieniu. Tak po prostu. I dalej istnieć i robić swoje, niezależnie od tego, jak świat to przyjmie i czy w ogóle będzie tym zainteresowany. Jeśli nie - też ok!



Nie zawsze tak było. Raczej przez czterdzieści lat tak nie było... Obawiałam się oceny do tego stopnia, że pierwszą książkę, którą napisałam, włożyłam do szuflady i czekała na moją odwagę kilkanaście lat. Starałam się być taka, jak "powinnam" być według standardów systemu czy moich autorytetów. Oczywiście nigdy ich nie spełniałam, ciągle coś się nie udawało, czegoś nie zrobiłam wystarczająco, coś było zbyt albo niezbyt "jakieś", za mało, za dużo, nie tak. Nie osiągałam też poprzeczek, które sama sobie wysoko stawiałam. Zazwyczaj za wysoko. Koncentrowałam się bardziej na wyzwaniach niż na sukcesach, kompletnie nie umiałam ich świętować ani cieszyć się nimi zbyt długo.

Tyle razy obiłam się o ścianę w sobie w tych wyzwaniach, że w końcu ją uznałam. Swoje granice, swoje słabości, swoje ludzkie, naturalne odruchy. Jestem w procesie uznawania wszystkich swoich potrzeb po kolei, w ogóle docierania do nich, dawania sobie prawa do ich realizacji... dla siebie, a nie dla zadowolenia innych. Choć idealnie jest, gdy udaje się konsensus wśród obu stron. Jestem w procesie uczenia się pokazywania swoich emocji w każdym tu i teraz, bo przecież zawsze jakieś są, tylko nie zawsze pozwalałam sobie je czuć

Kiedy sobie pozwalam, okazuje się, że strach może być cudownym doświadczeniem prowadzącym do błogiego zaopiekowania. Że wstyd może mnie wspierać. Że smutek pogłębia więzi, a i niszcząca złość ostatecznie może budować. To czucie tworzy wspólnotę. Nie działania. Nie deklaracje. Nie wizje. Nie opowieści.

Czucie w obecności drugiego człowieka. 

Jako że w czerwcu Krąg Kobiet Mocy, a następnie Krąg Kobiet i Mężczyzn trwały krótko, to ja na energii doświadczania potrzeby kontaktu z Polakami wybieram się do Warszawy. 

Żeby czuć w obecności drugiego człowieka :)



Komentarze

Popularne posty